Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ciekawostki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ciekawostki. Pokaż wszystkie posty

sobota, 22 lutego 2014

Uczta lodu i ognia - George R. R. Martin, Chelsea Monroe- Cassel i Sariann Lehrer


„Przysuńcie się bliżej. Jeszcze odrobinę. Muszę wyznać coś wstydliwego i nie chciałbym, żeby wszyscy mnie słyszeli. Jeszcze troszeczkę… o, tak. Nachylcie się to wyszepczę Wam do ucha smutną prawdę.
Nie potrafię gotować. ”- George R. R. Martin tak zaczyna wstęp do oto tej książki. Nie jest to tylko książka kucharska, są w niej również ciekawe wątki dotyczące bestsellerowego cyklu Pieśni Lodu i Ognia oczywiście związane z kuchnią i pokrewnymi. Jako, że sam autor przyznał się, że nie potrafi gotować, a jego dania w sadze to tylko rzeczowniki i czasowniki, ktoś musiał przyrządzić i opracować przepisy dań które znajdują się w książce. Były to blogerki Chelsea Monroe- Cassel i Sariann Lehrer, które prowadzą bloga The Inn AT the Crossroads.

Kiedy pierwszy raz miałam książkę w rękach pomyślałam to pewnie książka dla prawdziwego mięsożercy, z przepisami kuchni sytej i bogatej w smaki. Jednak ku mojemu zdziwieniu po jej otwarciu i dotarciu do spisu potraw okazało się, że dania w niej zawarte to nie tylko mięsa i mięsiwa, są tam również ciekawe zupy, przepisy na chleby i bułki, desery, tarty słone, sałatki, przystawki, a nawet śniadania i napoje.

Rafał otworzył książkę i zaczął się śmiać: „Ty no ale skąd niby mamy wziąć grzechotnika lub mięso żubra?! ”, tutaj zostawię wam zagwozdkę i nie napiszę odpowiedzi, która zawarta jest w książce. Jesteś odważny? To zjedz szarańcze! Przepis znajdziesz w książce. Poza wyrafinowanymi daniami są oczywiście zwykłe, dobrze doprawione, syte potrawy jak np. zupa z porów, duszony królik, różne pasztety, przepis na kaczkę czy kurczaka, oczywiście w kuchni średniowiecznej nie może zabraknąć przepisów z warzyw strączkowych.
Po wstępnie i kilku słowach na temat książki, jest rozdział na temat zaopatrzenia kuchni średniowiecznej, kolejnie rozdział przedstawiający podstawowe przepisy kuchni średniowiecznej, które są bardzo ciekawe np. od razu zainteresował mnie sos z czarnego pieprzu.

Książka jest bardzo ciekawie napisana, najpierw zostały opisane różne regiony tj. Mur,  Północ, Dolina, Dorzecze, Żelazne Wyspy, Reach, Dorne, Królewska Przystań, Za Wąskim Morzem. Kolejnie w każdym regionie zostało podane menu od rana do wieczora. Każdego dnia można się przenieść w jeden z ośmiu regionów i zrobić całodniową średniowieczną ucztę (autorki wiele przepisów podały w dwóch wersjach średniowiecznej i współczesnej). Do każdej potrawy przypisany jest cytat, z którejś z książek George R. R. Martina. Dodatkowo blogerki dodają kilka słów od siebie na temat powstania przepisu oraz historii danej potrawy. Prawie do każdego przepisu dodane jest zdjęcie, nie są to zdjęcia idealne, cudowne i profesjonalnie wykonane ale oddają książce swój charakter.

Książkę polecam miłośnikom gotowania oraz czytania, można z niej ugotować coś smacznego, dowiedzieć się wielu ciekawostek oraz zainspirować do przeczytania sagi J





piątek, 7 lutego 2014

Restauracja ZDYBANKA Kraków - nasza opinia


Zacznę może od tego, że pierwszy raz byliśmy w Krakowie i oczywiście zanim pojechaliśmy szukałam w Internecie odpowiedniej dla nas restauracji, parkingu na którym moglibyśmy zaparkować aby był blisko rynku i Wawelu. Narysowałam sobie całą mapkę aby bez problemu dojechać na znaleziony parking na którym ponoć zawsze jest wolne miejsce, a w soboty i niedziele jest darmowy (przy ulicy Retoryka), oczywiście w ostateczności zapomniałam mapki, całe szczęście są smart fony ;) Trafiliśmy bez problemu, znaleźliśmy wolne miejsce i poszliśmy sprawdzić czy parking faktycznie jest darmowy, idąc do parkomatu jakiś miły Pan już krzyczał do nas z okna „Panie! W niedziele jest za darmo!”.

Pospacerowaliśmy po Wawelu, po rynku, cały czas mówiłam, że muszę zjeść w Krakowie jakiś dobry deser J i rozglądałam się za kawiarniami. W końcu zmarznięci (trafiliśmy akurat na srogą śnieżną zimę) postanowiliśmy iść do wcześniej wybranej restauracji ZDYBANKI.




Restauracja niewielka, przytulna, stonowane kolory ścian, delikatny, dobrze dopracowany wystrój, jednak stwierdziliśmy, że jest trochę za zimno (byliśmy bardzo zmarznięci i nie mogliśmy się rozgrzać, gdyby nie podróż z powrotem pewnie wypilibyśmy coś mocniejszego na rozgrzewkę). Siedząc Rafał ze smutkiem popatrzył na mnie i powiedział, że to on chciał siedzieć z widokiem na kuchnię (jest ona otwarta, a na wyposażeniu jest piec Josper, którym Rafał był bardzo zainteresowany), zamieniłam się z nim miejscami.




W menu jest wiele ciekawych dań, fajnych połączeń i myślę, że każdy znalazłby coś dla siebie, zresztą menu można przejrzeć na stronie Internetowej restauracji. Postanowiliśmy zamówić zupę aby w końcu się rozgrzać. Ja wzięłam delikatny krem z kalafiora z prażonymi pestkami dyni (300 g)  9 zł, zaś Rafał tradycyjny krupnik z żołądkami gęsimi (300 g) 9 zł. Zanim zupy weszły na stół dostaliśmy jak ja to nazywam „oczekiwacz”, czyli świeży, grillowany chleb, a do niego serek szczypiorkowy. Powoli jedliśmy, rozglądaliśmy się po wnętrzu i rozmawialiśmy. Przyszedł kelner z zupami, zaproponował nam do nich świeżo mielony pieprz, który sam nam posyłał po zupach za naszą zgodą. Mój krem z kalafiora był idealny i jak to Rafał mówi, że jest dumny z kucharzy którzy przecierają kremy przez drobne sitko, żeby ludzie nie jedli peelingu J zamiast kropelek oliwy z oliwek dodałabym olej z pestek dyni, ale pyzatym krem był bardzo smaczny i naprawdę było 300g, którym można było zapełnić żołądek i się rozgrzać. Rafał był zadowolony z krupniku, żołądki były miękkie i nie narzekał na smak kostki rosołowej czy Vegety także tutaj wielki PLUS.





Na drugie danie wzięliśmy grillowane żeberka podane z miksem sałat i opiekanymi ziemniakami (300g) 34 i filet z kaczki podany z puree z podpiekanej pietruszki oraz sosem żurawinowo - jeżynowym  (200 g) 37 zł. Zanim jednak je zamówiliśmy przepytaliśmy kelnera ze znajomości dań i okazało się, że bardzo ładnie wypowiada się on na ich temat, zna składniki i wie jaką metodą te dania są przyrządzane, bardzo nam się to spodobało. Nie czekaliśmy długo, jednak przeszkadzał nam talerz z „oczekiwaczem”, stolik był niewielki, dodatkowo wywaliłam na niego ten swój aparat, talerz stał na boku i już nie miałam za bardzo miejsca. Rafał pomyślał, że może kelner tego nie zabiera bo została jedna kromka, a chleba się nie wyrzuca i ją zjadł, lecz kelner jak nam przyniósł drugie danie dalej nie zabrał pustego już „oczekiwacza”. Jedliśmy w lekkim ścisku ale widok dań głównych wynagrodził nam ten nie zabrany talerz. Brawo dla kucharzy! Dania były wyśmienite. Moja kaczka była jak dla mnie idealna (chodź nie zostałam zapytana o poziom wypieczenia, trafili, była średnio wypieczona czyli właśnie taka jaką lubię). Żeberka jak Rafał powiedział bardzo smaczne jednak mięso powinno trochę bardziej odchodzić od kości. Dodatki świeże, bardzo smaczne, puree takie jak robimy w domu J




Koniec końców, na deser już nie miałam miejsca, jak obżarta kulka wytoczyłam się z restauracji i już nie mogłam patrzeć na pobliskie kawiarnie. W restauracyjnym menu są dwa desery, trochę mało ale wydają się być smaczne, także może innym razem przyjdziemy na deser. Za całą kolację, razem z napojami za dwie osoby zapłaciliśmy 100zł i moim zdaniem jak na dwudaniowy obiad w centrum Krakowa jest to niewiele, zresztą przejdźcie się po rynku i poprzeglądajcie wystawione na zewnątrz karty dań, ceny są znacznie wyższe, a dania nie są za bardzo wymyślne. W Zdybance byliśmy miło zaskoczeni, oczywiście zawsze można się do czegoś doczepić ale jak na wyjście z wybrednym i wymagającym Rafałem to z czystym sumieniem mogę polecić tę restaurację (Rafał nie opierniczył kelnera, nie chciał rozmawiać z kucharzem na temat gotowania, nie wskoczył wkurzony na kuchnię, a ja nie siedziałam czerwona jak burak ze wstydu, że Rafał znów robi zadymę bo dostał nie to czego oczekiwał).

Mając iść do Zdybanki jeszcze raz, poszłabym bez wahania!

Restauracja ”Zdybanka”
ul. Szczepańska 3/1
31-011 Kraków



Ocena końcowa:
  • wystrój: 9/10
  • obsługa: 8/10
  • karta menu: 9/10
  • smak potraw: 9/10
  • wygląd potraw: 9/10
  • ceny: 9/10
  • czas oczekiwania: 9/10

wtorek, 3 grudnia 2013

Restauracja Wyspa Piasek w hotelu Casa D'oro w Kłodzku


Casa D'oro mieszczący się w Kłodzku to piękny hotel wraz z restauracją, leżący zaraz nad rzeką, w centrum liczącej około tysiąca lat starówki. Przechodząc obok wydaje się być luksusowa i... droga. Lecz nie można patrzeć przez pryzmat, ceny wcale nie są aż takie wysokie o czym napisałam niżej.


Wchodząc do nowego miejsca zawsze mam ochotę coś dotykać, a po wejściu do restauracji zobaczyłam urocze ozdoby świąteczne. Mikołaje, krasnale, choinki, aniołki, figurki- uwielbiam święta i na ten widok ucieszyłam się i poczułam domową atmosferę. W środku znajdowała się mała biblioteczka, w czasie oczekiwania na danie można sobie poprzeglądać książki, natomiast goście hotelowi mogą je pożyczać i relaksować się czytając. Restauracja podzielona jest na 3 części w tym jedna kameralna i dwie z kilkoma oddzielnymi stolikami. Podeszliśmy do barku, kelnerka uśmiechnęła się, przywitała i zaprowadziła nas do stołu. Po rozglądnięciu się stwierdziłam, że czuję się jak w Wenecji, co się okazało to właśnie taki klimat ma oddawać restauracja Wyspa Piasek.





Kelnerka przyniosła nam karty. Spodobało mi się, że potraw w MENU nie jest od groma i ciut ciut tylko po kilka pozycji w każdym dziale: przystawki, zupy, dania główne, sałatki, makarony, desery. Makarony oczywiście nawiązują do Włoch i można tam znaleźć tradycyjne bolognese czy carbonara. 

Zaczęliśmy od zup. Ja oczywiście miałam problem z wyborem bo bardzo lubię zupy i nigdy nie wiem na jaką mam ochotę najbardziej. Bardzo miła kelnerka postanowiła mi pomóc i zaproponowała mi rosół z tortellini mięsnym ( 12zł ). Rafał postawił na francuską zupę cebulową przyprószoną tartym parmezanem serwowaną w aromacie prowansalskich ziół ( 8zł ). Rosół smaczny, szczególnie tortellini, które były podane w formie naszych polskich uszek tyle, że z mięsem. Od razu można zauważyć, że uszka robione są ręcznie w restauracji, a nie są kupione w mrożonkach w sklepie. Za to wielki plus. Co do zupy cebulowej, jest to syta, dość tłusta zupa, z dużą ilością cebuli, grzanek (o których nie było mowy w menu, ale szczerze na nie liczyliśmy). Co najważniejsze wszystkie zupy kreowały się w przedziale 8- 12 zł





Moim daniem głównym była marynowana polędwiczka wieprzowa duszona w sosie pieczarkowo – truflowym serwowana na warzywach ze słonecznej Italii z dodatkiem ziemniaków z koperkiem ( 32zł ), zaś Rafała schab wieprzowy z dodatkiem musztardy Dijon i siekaną pietruszką pieczony w cieście francuskim serwowany na zielonej fasolce szparagowej i pieczonymi pomidorkami cherry.
Po zjedzeniu zupy mieliśmy chwilkę odpoczynku, ale nie było to nawet 20 minut i danie główne już do nas szło. Siedząc nagle poczułam piękny zapach oliwy truflowej i od razu wiedziałam, że zaraz na moim stole wyląduje bardzo aromatyczne danie. Gdy miła kelnerka przyniosła nam dania, zastanawiałam się gdzie ja to wszystko zmieszczę. Na ilość jedzenia na pewno w Wyspie Piasek nie można narzekać. Warzywami słonecznej Italii okazały się fasolka szparagowa, bakłażan, papryka i szparagi zapiekane w oleju. Oliwa truflowa była delikatnie wyczuwalna, co było dobrze wyważone gdyż nie zabijała ona smaku całej reszty dania. Ziemniaki? Czy można się nimi zachwycić? Wygląda na to, że tak... Delikatne, żółte, smaczne ziemniaki. Co do dania Rafała to miał lekkie zastrzeżenia co do schabu, był za bardzo wysuszony, całe szczęście musztarda Dijon dodała mu smaku i lekko zwilżyła. Pomidorki cherry miały być pieczone, a tak jak na zdjęciach widać były tylko przecięte na pół i położone na talerzu. Jednak moje danie było smaczniejsze, także z czystym sumieniem mogę je polecić.






Przyszła kolei na desery, coś co lubię najbardziej... Chodź czułam, że już mam w brzuchu coraz mniej miejsca to sernika serwowanego z syropem klonowym i puszystą pianką musiałam spróbować. Rafałowi wybrałam Panna Cottę serwowaną z gorącymi wiśniami z odrobiną wytrawnego wina. Kiedy zamówiłam sernik kelnerka zapytała mnie czy ma być na zimno czy ciepło. Zdziwiona powiedziałam, że na zimno, od razu zareagowała na moje zdziwienie i powiedziała, że u nich właśnie tak serniki się podaje i można sobie wybrać na jaki ma się ochotę. Rafał skorzystał z okazji i zapytał czy panna cottę robią sami, kelnerka szybko odpowiedziała, że oczywiście. W momencie oczekiwania modliłam się żeby sernik nie był kupowany w sklepie, mrożony, a następnie rozmrażany i podawany klientowi. Ku mojemu zaskoczeniu dostałam lekko ciepły sernik, niestety nie czułam, ani nie widziałam syropu klonowego, za to dostałam do niego bardzo smaczny sos waniliowy. Sernik okazał się domowy, jak u babci, nie za słodki, co oznacza że był bardzo smaczny, mokry i ciężki. Co do Panna Cotty to szczerze mogę ją polecić, delikatna, nie za bardzo słodka i te wisienki (chodź były podane zimne, z czego się z Rafałem śmialiśmy bo chyba zamiast wisienek do mikrofalówki kucharze wsadzili mój sernik) dodawały kwaskowatego smaku co podkreślało ten delikatny deser. Cena wszystkich deserów to 8 zł, a porcje dość duże.



Przy pożegnaniu kelnerka uprzejmie zapytała czy smakowało i czy się najedliśmy. Ja popstrykałam jeszcze parę zdjęć i pożegnaliśmy się z tą klimatyczną restauracją. Aż nabrałam ochoty na ubranie choinki i przystrojenie świątecznie domu.



Ocena końcowa:
  • wystrój: 10
  • obsługa: 10
  • karta menu: 10
  • smak potraw: 8
  • wygląd potraw: 8
  • ceny: 8
  • czas oczekiwania: 10


czwartek, 27 czerwca 2013

Torrevieja, Hiszpania - Punta Prima, Calle Victoria- JUMILLA III - opis wakacji

Tak jak w tytule pojechaliśmy na wczasy do Hiszpanii. Nie była to wycieczka zorganizowana, samolot i apartament załatwialiśmy na własną rękę. Dlatego chcę opisać jak to wyglądało i być może komuś kiedyś przyda się nasza opinia, a i z przyjemnością odpowiemy na pytania i pomożemy.
Polecieliśmy do Alicante. Wcześniej zarezerwowaliśmy samochód (płaciliśmy na miejscu, jednak trzeba mieć dodatkowe 500 euro na koncie, które Ci blokują i odblokowują jak oddasz im auto). Za pomocą GPS dojechaliśmy bez problemu pod adres apartamentu: Calle Victoria, Torravieja.
Nasze apartamenty nazywały się JUMILLA III. Za 2 tygodnie zapłaciliśmy 700 euro, zarezerwowaliśmy jakieś 3 tygodnie przed przylotem (200 euro kaucji płatne przy rezerwacji, reszta na miejscu).


Miejsce: Sama Torrevieja to bardzo ładne miasteczko, jednak miejsce w którym wylądowaliśmy było od miasta jakieś 7km. Do plaży i supermarkatów około 2 km. Okolica apartamentu to domki, apartamenty, kilka barów, kilka małych sklepików, kawiarni- obeszliśmy całą naszą okolice w może 1 godzinkę. Pierwsze stwierdzenie: "ale wiocha!". Jednak znaleźliśmy w pobliżu coś w stylu baru na powietrzu z animacjami, który bardzo nam się spodobał i byliśmy tak częstymi gośćmi (przez cały tydzień codziennie coś innego, imprezy organizowane przeważnie pod anglików bingo, kabarety, zabawy dla dzieci, ABBA).

Apartament: aneks kuchenny, 2 sypialnie, 2 łazienki i duży balkon ze stołem i krzesłami.
Czysto, ładnie, ciepło, klima w środku- oczywiście nie dało by rady bez niej, na wyposażeniu wszystkie naczynia, garnki, pościel. Apartamenty JUMILLA oczywiście ogrodzone aby nieproszeni goście nie mogli wchodzić, brama na pilota, basen dla wynajmujących apartamenty (bardzo czysty). Większość anglików w bardzo różnym wieku.


Będąc na wczasach ludzie powinni odpoczywać, nic nie robić, relaksować się. Ale co mamy poradzić na to, że gotowanie to dla nas przyjemność i już w pierwszy wieczór na kolację były regionalne krewetki. Palce lizać (dosłownie)!



Idąc na plażę PUNT PRIMA mija się kilka bazarków (przeważnie chińskich), przechodzi się koło supermarketów i oczywiście kilku barów i restauracji, jest nawet kasyno :) Jedliśmy w dwóch restauracjach w pobliżu Punta Prima. W jednej skusiliśmy się na Fish & Chips (zdjęcie niżej)- porcje MEGA! za dość przestępną cenę około 9 euro, za to rybka palce lizać, jakby dopiero co wyciągnięta z morza. W drugiej restauracji, CHIŃSKIEJ, płaciliśmy 7 euro za osobę i jedliśmy ile nam się zmieści! Szwedzi stół, bemary, ryże, kasze, frytki, ziemniaki, ryby i owoce morze, mięsa, szynki, owoce, warzywa, lody, 2 rodzaje ciasta (biszkopciki z masą), różnego rodzaje sosy słodkie i słone. Jadło się oczami, ale ile można zjeść?! Jakościowo- wiadomo, czego można oczekiwać za taką cenę w takie ilości. Ja tak nie narzekałam, miałam owoce morza i warzywa :)  
W okolicy w której znajdował się nasz apartament jest kilka parków jednak są one zaniedbane, wysuszone, sam piach także oglądać za bardzo nie ma czego. Idąc w stronę plaży krok po kroku jest coraz piękniej, rośliny w Hiszpanii są przepiękne, kwiaty, kaktusy, palmy. Spotkamy tam również sławne tzw CYKADY...




W apartamencie były również rowery, z których oczywiście korzystaliśmy. Przejechaliśmy na nich całą okolicę. Jednak najlepiej jeździć wieczorem gdyż w miesiącu w którym byliśmy (koniec sierpnia) popołudniami okropny upał- bez czapki na głowie nie ma co się pchać na rower!


Polecamy przejechać Calle ros Portalicos- Parque natural de las Lagunas de La Mata y Torrevieja- jest to jeziorko przez które przechodzi droga (jezioro jest sztucznie połączone z morzem i raz jest w nim woda, a raz nie ma). My trafiliśmy na moment w którym woda była, a w nim kąpały się różowe flamingi :)


Będąc w Torrevieja w centrum trafiliśmy na WESOŁE MIASTECZKO, oczywiście idąc tropem dobrej zabawy braliśmy udział w różnych grach próbując coś wygrać. Mi udało się wygrać dużą pluszową KOZĘ! A tato wygrał dość porządny scyzoryk. Rafał chodź walczył do samego końca stwierdził, że dziś nic nie wygra i musi się napić piwa!
Przy drodze zaraz koło morze mnóstwo straganów z różnymi pierdołami, jak to w miasteczku turystycznym. Biżuteria, ciuchy, pamiątki, gadżety, obrazy itp. Idąc dalej tą samą drogą wchodzi się w gąszcz barów i restauracji. Usiedliśmy przy jednej by zjeść bardzo smaczną pizzę i napić się zimnego piwka.



Jako miłośnicy zwierzaków koniecznie musieliśmy odwiedzić Hiszpańskie ZOO. Znaleźliśmy RIO SAFARI (35 km od Torrevieja). Z tego wypadu byliśmy bardzo zadowoleni! Wchodząc można było pooglądać wesołe małpy, później w cenie biletu była przejażdżka koleją po prawie całym ZOO gdzie z głośników można było posłuchać (również w języku angielskim) ciekawych informacji o zwierzakach. W cenie również były 3 przedstawienia z fokami, papugami i słoniem- można było się pośmiać i podziwiać te mądre zwierzaki.  Oczywiście wielką rozrywką były KOZY do których można było wejść, karmić je i głaskać. Papuga która jadła orzeszki z ręki, żyrafa która całowała mnie w rękę, lama która nie chciała się całować i przedział ze zwierzętami hodowlanymi. 












Będąc już w tym rejonie koniecznie musisz odwiedzić 4 plaże znajdujące się blisko siebie Playa Flamenca, już wspominaną Punta Prima, La Zenia i Cabo Roig. Niedaleko, jakieś 7 km na południe od Punta Prima znajduje się bardzo fajna mała miejscowość Lo Pagan. Tam całkowicie za darmo można się wysmarować błotem leczniczym, poleżeć na luzie na osolonej mocno wodzie, podziwiać meduzy i jak Wam się dobrze trafi to kupić jakieś pierdołki od nielegalnie handlujących murzynów (nam się trafiło akurat jak mieli akcję "Pakuj manele i w nogi! Policja!").







Bardzo dużo mogłabym pisać o miejscach które odwiedziliśmy podczas pobytu w Torrevieja oraz o czasie tam spędzonym. Polecam również odwiedzenie miasteczka Cartagena, większe miasto, fajny deptak, ciekawy rynek, budowle, pomniki. Tam również jedliśmy, ale jestem niezadowolona z tego posiłku i od razu robię anty reklamę. Popatrzcie na zdjęcie niżej, widzicie z boku takie czarne krzesła? Zapomniałam, albo w ogóle nie chciałam zapamiętywać jak ta restauracja się nazywa. Siedliśmy, czekamy 10 min, podchodzi kelner, podaje kartę, my od razu prosimy o napoje. Kelner nie podchodzi do nas około 15 min, w końcu wołamy go, zamawiamy i pytamy o napoje, które przynosi za 10 min. Wypijając połowę swojego napoju, jestem już bardzo zdenerwowana i rozglądam się nerwowo. W końcu przynosi jakieś małe porcje jedzenia, moja paella była dosłownie sucha, 2 krewetki na krzyż, jakieś małe kawałki kalmary. Z miną na kwintę zjadłam. Przy rachunku prawie się rozpłakałam. No cóż i na takie miejsca trzeba trafić w swoim życiu...



 Generalnie cieszymy się, że wynajęliśmy samochód. JUMILLA to miejsce w którym można wypocząć, zrelaksować się w ciszy i spokoju. Ludziom którzy szukają rozrywki, jadą poimprezować i wyszaleć się nie polecamy tego apartamentu. W centrum Torrevieja byłoby zupełnie inaczej, tam nocne życie pewnie istnieje! Jeżeli chcecie wypocząć, poczytać książki, od czasu do czasu wyskoczyć na wieczorne animacje do pobliskiego baru, pospacerować, poopalać się i jak to mój tato mówi "pojechać na wieś nad morzem" to szczerze polecam... Ale tylko z samochodem! My bardzo miło wspominamy te wakacje, jak się chce to i czas można sobie ciekawie zorganizować.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...